- GutsNiska Klasa
- Liczba postów : 19
Join date : 19/07/2021
Beath, "Guts"
Sro Sie 04, 2021 10:11 pm
Imię: Beath
Pseudonim: Guts, Burak.
Wiek: 20 lat, urodzony w 717 roku.
Rasa: Saiyanin
Klasa: Wojownik
Wygląd:
Guts jest wysokim na sto osiemdziesiąt pięć centymetrów i ważącym całe dziewięćdziesiąt kilogramów chłopakiem o raczej niezbyt wyróżniającej się urodzie. Posiada średniej grubości proste brwi, pod którymi znajdują się typowo Saiyańskie czarne oczy. Kawałek dalej umiejscowiony jest wąski i ostro zakończony nos, pod którym leżą cienkie usta. Natomiast po bokach głowy wyrasta mu para normalnej wielkości uszu, które w połączeniu z ostro zakończoną brodą dają wrażenie trójkątnego kształtu głowy, z której wyrasta czarna, gęsta, naturalnie stojąca czupryna charakteryzująca się dwoma opadającymi na czoło kosmykami. Ogólnie rzecz biorąc, nie wyróżnia się niczym szczególnym. Podobna sprawa ma się z jego dobrze zbudowanym, wytrenowanym ciałem z którego wyrasta brązowy ogon. Jedyne, co może przyciągnąć uwagę, to fakt, że pomimo bycia Saiyaninem, to póki co udawało mu się uniknąć zdobycia permanentnych pamiątek po swoich wyczynach w postaci różnorakich blizn, nie licząc tych trzech na lewej stronie klatki piersiowej, trochę pod sercem. Mało kto jednak może jednoznacznie stwierdzić, że Beath nie posiada żadnych blizn, ponieważ chłopak praktycznie nie rozstaje się z dwuczęściowymi kombinezonami okalającymi całe ciało, pomijając dłonie, połowę szyi i głowę. Na obecną chwilę jego ulubionym kolorem takiego ubioru jest czarny, lecz nie wiadomo czy w przyszłości się to nie zmieni. Na takie kombinezony zazwyczaj zakłada standardową biało-żółtą Saiyańską zbroję i czerwone, duże opaski na nadgarstki i piszczele. Czy więc dałoby się go rozpoznać wśród tłumu Saiyan? Cóż, szanse na to są raczej marne.
Jego aura, a więc również ataki wykorzystujące Ki, są w kolorze fioletowym.
Charakter:
Ten przedstawiciel Saiyan żyje według zdania "Jeśli masz na kogoś liczyć, to licz na siebie". Skupiony na samorozwoju i zdobywaniu nowych doświadczeń, by być gotowym na wszystko chłopak wydaje się być jednym z pogodniejszych i luźniejszych Kosmicznych Wojowników. Zazwyczaj bywa spokojny, nawet w obliczu zagrożenia i zdawałoby się, że ciężko wyprowadzić go z równowagi. Niech was to jednak nie zmyli. Jest w końcu Saiyaninem wychowanym na Vegecie, więc brutalność i agresja nie są mu obce. Jego kompas moralny jest przez to kompletnie pokrzywiony, według ziemskich standardów. Pomimo faktu, że lubi spędzać czas na spokojnych zajęciach, takich jak czytanie czy poznawanie nowych umiejętności, tak najlepiej odnajduje się w walce. Zresztą, to właśnie tę sztukę w jakiejkolwiek formie stara się opanować do perfekcji. Potrafi walczyć wieloma rodzajami broni, począwszy od mieczy i młotów, po kije czy włócznie. Ekscytują go możliwości zawalczenia z przeciwnikami posługującymi się nieznanymi mu jeszcze technikami walki. To jest właśnie jeden z powodów, dla których tak ochoczo wykonuje misje dla Planety Vegety. Innym, poza oczywistym przymusem, jest jego wada. Lubi gromadzić pieniądze i je wydawać. Nie tylko pozwalają mu przeżyć kolejny dzień, ale też dają możliwość rozbudowania swoich możliwości rozwoju. Niestety, to wszystko kosztuje całkiem sporo...
Nigdy nie uważał się za patriotę ani nic w tym stylu. Racja, czuje przywiązanie do swojej ojczyzny, lecz jest ono głównie spowodowane tym, że spędził tutaj całe swoje życie, poznawał przyjaciół i przeżywał najbardziej ekscytujące momenty swojego życia. Nic poza tym.
A skoro o przyjaciołach mowa... Beath swoim charakterem przyciągał do siebie Saiyan, którzy nie uznawali jego zachowania za przejaw słabości lub doceniali jego zasługi dla Planety. Z paroma nawet udało mu się związać bliższe relacje, które jednak nie potrwały za długo, lecz o tym kiedy indziej.
Saiyanin poza czytaniem i trenowaniem lubi też spędzać czas pijąc, grając w kości lub karty, czy nawet gotując i po prostu rozmawiając. Kiedyś nawet próbował majsterkować, jednak kompletnie poległ na tym polu. Bez odpowiedniego wykształcenia i narzędzi nie był w stanie nic zrobić, ale liczy na to, że kiedyś uda mu się zrobić nawet proste urządzenie. Co ciekawe, to właśnie ta zdolność okazała się najtrudniejszą do opanowania. Zaraz po niej było gotowanie, na którym się kompletnie nie znał i omal nie umarł od zupy przyrządzonej z rzeczy, jakie znalazł na obcej planecie, a także picie, do którego nie ma wystarczająco mocnej głowy.
Z ciekawostek, potrafi mówić i pisać w dwóch językach, zwykłym i obcym z planety, którą najechał dawno temu, a także zna się odrobinę na graniu na obcym instrumencie przypominającym gitarę z kolejnej planety. Niestety, nie może już na niej grać, ponieważ zniszczyła mu się jakiś czas temu, a prawo uniemożliwia mu odwiedzenie tamtej planety i ponowne zabranie instrumentu. Cóż, może kiedyś...
Historia:
A więc to tak się kończy, huh? Pomyślał, z rezygnacją opuszczając głowę na ziemię. Powoli tracił siłę na dalszą walkę. Nie chciał jeszcze umierać, ale co mógł zrobić w takiej sytuacji? Westchnął, a potem zaczął kasłać. Przekręcił głowę w bok i splunął krwią. Poleżał tak chwilę, wsłuchując się w odległe odgłosy walki. Zastanawiał się jak idzie Saiyanom. Do tej pory walka przechylała się na ich stronę, ale może coś się zmieniło w ciągu tych paru minut. A może minęło więcej czasu? Nie miał bladego pojęcia. Nad nim niby nie było żadnego dachu, ale na tej planecie ciągle było ciemno, co skutecznie uniemożliwiało określenie która była godzina. No nic, to i tak nie miało teraz znaczenia. Szkoda tylko, że nie może umierać w jakimś wygodniejszym miejscu. Tutaj, na tej zimnej, twardej ziemia i do tego przygnieciony głazami. To było całkiem niewygodne. Był wyczerpany, osłabiony, było mu zimno i powoli się wykrwawiał. To było okropne. Wolałby zginąć w jakichś przyjemniejszych warunkach, na przykład podczas walki z przeciwnikiem. Taka śmierć była.. Pozbawiona sensu. Nie było w niej nic głębszego, nic poważnego. Od tak po prostu umrze. Podłożył dłonie pod głowę, żeby ułożyć ją na czymś wygodniejszym niż twardy kamień i spoglądał ku górze. Cienka strużka krwi powoli wyciekła z jego nosa, podążyła wzdłuż ust i spłynęła po policzku prosto na ziemię. Czuł jak pod jego ciałem zaczyna się tworzyć coraz większa kałuża posoki. Wcześniej nie zwracał na nią aż takiej uwagi, ale teraz i tak już nie miał nic lepszego do roboty. Jak tutaj się w ogóle znalazł? Cóż...
Kassava była jedną z bardziej uzdolnionych wojowniczek Armii. Walczyła w niej odkąd pamiętała i była bardzo lojalna względem Planety Vegeta. Od młodości trenowała różne style walki, chcąc jak najlepiej zaadaptować się do przeciwnika. Nieważne jak wielu by ich nie było. Mówiono, że w uczciwej walce nikt nie był w stanie jej pokonać. Czy tak było naprawdę? Sama dziewczyna uważała, że już dawno stała się jednym z najsilniejszych wojowników Planety i już dawno powinna awansować na Elitę. Tak się jednak nie stało i do końca życia pozostała na poziomie Średniej Klasy. Mówiono, że to dlatego, że sam Król Vegeta bał się jej mocy i tego, że może zostanie zdetronizowany. Kassava jednak nigdy nie miała takich planów, o czym sama wiele razy mówiła.
Dziewczyna była znana nie tylko ze swojej siły i talenty do sztuk walki, ale też ze swojego temperamentu i faktu, że nie była zainteresowana "ustatkowaniem się", jeśli tak to można nazwać. Saiyańskie kobiety prędzej czy później stwierdzają, że już przyszedł ten moment, pora spłodzić dziecko i je wychować, żeby przedłużyć swoją rasę. Kassava jednak tak nie myślała. Wolała zginąć w ferworze walki niż zostać kurą domową, nawet tymczasowo. Dlatego jej poznanie Celerona wywołało spore poruszenie.
Mężczyzna był... Wyjątkowy, według Saiyańskich standardów. Kiedy większość Małp trenowała walkę wręcz, on skupiał się na cięciach i pchnięciach ostrza, które zdobył na swojej pierwszej misji. Nigdy się z nim nie rozstawał, zawsze miał je gdzieś przy sobie. Jeśli nie znajdowało się w jego własnoręcznie zrobionej pochwie na plecach, to na bank było gdzieś na tyle blisko, by móc z łatwością sięgnąć po nie w razie nagłego wypadku. Widać było, że jest do niego emocjonalnie przywiązany. Nikt jednak nie wiedział dlaczego. Faktem było to, że to miało związek z czymś, co się stało na jego pierwszej misji.
To nie była jedyna rzecz, jaka w Celeronie była dziwna. Pomimo faktu, że był Saiyaninem wychowanym na Vegecie, to swoim zachowaniem na pewno tego nie zdradzał. Był jednym z najmilszych Ogoniastych, jakich mogliście poznać w tamtym okresie i nigdy w życiu nikogo nie zabił. Zawsze pogodny i skromny, podczas walk prezentował raczej grację, aniżeli brutalną siłę, tak bardzo kojarzoną z Saiyanami. Zawsze okazywał swoim przeciwnikom łaskę i nigdy nikogo nie zabił z zimną krwią. Zawsze starał się uniknąć konfliktu, jeśli było to możliwe. Nie był przez to zbyt często wysyłany na misje, zamiast tego zajmował się pracami na Vegecie. Saiyanie się nim brzydzili. On się tym jednak nie przejmował, nie dbał o ich zdanie. Pewnie myślicie, że był często również obiektem ataków, bo był uznawany za słabego? Otóż, nie. Jego znajomość walki mieczem i płynność z jaką się poruszał posyłała każdego na łopatki. To tylko sprawiało, że inni byli nim coraz bardziej zirytowani i zmęczeni. Uważali, że takie umiejętności się marnują na taką porażkę. Byli jednak tacy, którzy uważali zgoła inaczej. Jedną z takich osób była właśnie Kassava.
Gdy okazało się, że jedno z nowonarodzonych dzieci należy do utalentowanej wojowniczki i Saiyanina-pacyfisty, to początkowo uznano to za żart. Byli przecież całkowitym przeciwieństwem. A jednak była to prawda. Dwójka Saiyan wkrótce później przeniosła się do wspólnego domu, gdzie zaczęli razem żyć. Dwadzieścia lat temu, tuż przed wojną Saiyan z Tsufulami, na świat przyszedł Beath, pierwsze i jedyne dziecko Kassavy i Celerana.
Chłopak żył w spokojnym środowisku. Jego rodzice byli kochający i rzeczywiście się nim zajmowali. Przekazywali mu swoją wiedzę i uczyli go o otaczającym go świecie. Dla innych Kassava zachowywała się jak zupełnie inna kobieta. Już nie była tą samą wojowniczką, co kiedyś. Stała się kimś podobnym do Celerana. Dla Beatha jednak była matką. Dobrą matką. Ale wciąż była Saiyanką i wiedziała, co będzie robił jej syn, gdy dorośnie. Dlatego starała się nauczyć go wszystkiego, co sama potrafiła. Z pomocą przychodził jej Celeran, który postanowił, że nauczy syna fechtunku. Takie treningi z początku sprawiały mu trudności, w końcu tak naprawdę uczył się wielu rzeczy naraz. Jednak z czasem dały swoje owoce i dzieciak zanim poszedł do oficjalnej szkoły potrafił już latać i walczyć. Te umiejętności jednak póki co mu się nie przydały, ponieważ był za młody, by uczestniczyć w wojnie z Tsufulami.
Beath zdawał się być skórą zdjętą z ojca. Z roku na rok coraz bardziej go przypominał. Zresztą, nie tylko z wyglądu, ale również z charakteru. Jak możecie się spodziewać, tak jak jego ojciec kiedyś, tak jak i on padał ofiarą ataków z tego względu. Niestety, w przeciwieństwie do taty, on nie był na tyle doświadczony, by móc się z łatwością obronić. Był łatwym celem dla starszych Saiyan czy grupek swoich rówieśników. Może właśnie to sprawiło, że jest dzisiaj taki, jaki jest. Tak naprawdę nigdy się nie dowiemy co miało na to głównie wpływ.
Swoją pierwszą misję otrzymał, wbrew protestom rodziny, w wieku ośmiu lat. Większość Saiyan właśnie około tego roku życia otrzymywała swoje pierwsze, proste zadania, które miały stwierdzić czy poradzą sobie w przyszłości. Został wysłany na całkowicie obcą planetę razem z prostym, krótkim rozkazem. Miał całe dwa lata na osłabienie jej na tyle, by inny Saiyanin mógł z łatwością wejść i całkowicie ją przejąć. Beath był przerażony i nie miał pomysłu jak się do tego zabrać. Większość czasu spędził podróżując po obcej krainie i starając się po prostu przetrwać. Spotykał mieszkańców tej planety, lecz nie wchodził z nimi w żadne interakcje, tylko uciekał, bojąc się o swoje życie. Pomimo bycia wojownikiem, który od małego był uczony walki, to jego dotychczasowe życie było dość proste, a już na pewno nie tak ekstremalne jak sytuacja, w której się znalazł. Jak możecie się spodziewać, nie udało mu się. Jego fiasko sprawiło, że po powrocie na Vegetę zyskał przydomek swojego ojca - "Porażka". Dziecko Kassavy tak się marnuje...
Jego rodzice się tym nie przejmowali. Beath jednak wziął sobie to wszystko głęboko do serca. Od razu po powrocie do domu zaczął się przygotowywać i skupiać na treningach jeszcze bardziej niż dotychczas. Stawał się coraz silniejszy i silniejszy, uczył się coraz więcej, lecz niczego nie był w stanie opanować do końca. Nie zraziło go to jednak. Jakiekolwiek doświadczenie się liczyło. Musiał się przygotować na każdą ewentualność. Trenował i trenował, aż do dnia, gdy przyszło mu ruszyć na kolejną misję. Tym razem miał dwanaście lat. Większość Saiyan w tym wieku już miała przynajmniej kilka misji za sobą. On jednak był "porażką", więc był ignorowany. Teraz jednak pojawiła się szansa na pokazanie na co go stać.
Wyruszył tak szybko, jak tylko mógł. Ta misja nie różniła się zbytnio od poprzedniej. Po raz kolejny miał za zadanie osłabić planetę, lecz teraz musiało mu to zająć kilka miesięcy. Po wylądowaniu kapsułą od razu skupił się na znalezieniu odpowiedniej lokacji, gdzie będzie mógł założyć obóz, a następnie przystąpi do wykonywania swojego celu. Poziom mocy tej planety nie był zbyt wysoki. Wręcz idealny dla dwunastoletniego Saiyanina. Kilka dni po wylądowaniu zaczął zbierać informacje, sprawdzać siłę wroga, a gdy już stwierdził, że ma wystarczająco... To uderzył. W jego ruchach dało się dostrzec grację Celerana i wyćwiczone ruchy Kassavy, lecz były to tylko ledwo dostrzegalne cienie. Chłopakowi brakowało prawdziwego doświadczenia... I łagodności, jaką cechował się jego ojciec. Nie walczył tak, jak go uczono. Wykorzystywał te same ruchy, lecz ich cel był zgoła inny. Nie miał zamiaru spacyfikować przeciwnika. Chciał go zabić. I mu się to udało. Wielokrotnie. Misja ostatecznie mu się udała, ku zaskoczeniu wszystkich. Jednak daleko mu było jeszcze do pozbycia się łatki porażki. Na szczęście był młody. Miał sporo czasu.
Od tamtej sytuacji Beath zaczął uczęszczać na coraz więcej misji i coraz rzadziej pojawiał się w domu. Udało mu się nawet poznać i zaprzyjaźnić z innymi Saiyaninami, a z niektórymi nawet założył drużynę, by móc wspólnie wybierać się na misje. Poza nim znajdowali się tam również Ruccollo, Pinache, Leeck i Cucumb. Właśnie dzięki temu udało mu się uniknąć śmierci.
W wieku szesnastu lat Beatha praktycznie nie było w domu. Pojawiał się na okazjonalne treningi lub odpoczynek, ale gdy tylko przychodził czas, to znikał na misje, które potrafiły trwać miesiącami. Podczas jednej z misji jego dom został zaatakowany, a rodzice zamordowani. Saiyanin dowiedział się o tym dopiero kilak miesięcy później, gdy powrócił na ojczystą planetę. Był zdruzgotany. Nie potrafił sobie wyobrazić kto mógł coś takiego zrobić. Wkrótce jednak znalazł odpowiedź na swoje pytanie. Kassava i Celeran zostali oskarżeni przez Króla Vegetę o spiskowanie przeciwko Koronie i sabotowanie misji. Ich syn został oszczędzony tylko i wyłącznie dlatego, że o niczym nie wiedział i zawsze lojalnie wykonywał swoje zadania, jakie by nie były. Tego samego nie dało się powiedzieć o Celeranie, a także o Kassavie, gdy ta zaczęła się z nim spotykać. Od dawna podejrzewano ich o coś takiego...
W ten oto sposób Beath został sam. Odziedziczył po rodzicach dom i wiedzę, jaką mu przekazali. A także miecz ojca... Albo to, co z niego zostało. Broń została zniszczona i ostała się po niej tylko rękojeść z jelcem i kawałkiem złamanego ostrza. Nigdzie nie było reszty broni. A nawet gdyby była, to i tak chłopak nie wiedziałby co z nią zrobić. Na Vegecie nie było kowala, a on sam nie miał pomysłu jak naprawić takie zniszczenia. Nie był nawet pewien czy chciałby naprawić ten miecz. Był jedyną pamiątką po jego rodzicach, jaka mu pozostała...
Chłopak zaczął jeszcze mniej czasu spędzać w domu. Chciał się zdystansować od tego, co się wydarzyło, dlatego skupił się w całości na wykonywaniu misji. Coraz rzadziej również zaczął uczęszczać na misje razem ze swoją drużyną. Mniej więcej rok po śmierci rodziców otrzymał typowe zadanie osłabienia planety, jakich wcześniej otrzymał wiele. To jednak było wyjątkowe.
Kapsuła powoli zbliżała się do lądowania. Przez szybkę w niej Beath oglądał zieloną, porośniętą lasem okolicę. W oddali udało mu się nawet wypatrzyć miasto. Nacisnął przycisk na Scouterze i wysłał zdjęcie miasta razem z koordynatami, z których je widzi reszcie ekipy. Będą musieli tam wpaść i trochę przetrzebić szeregi ich armii, a potem popytać o to i tamto. Nie powinno być zbyt trudno, jeśli informacje jakie otrzymali były prawdziwe. Gdy kapsuły uderzyły o ziemię, to pierwszym, który z nich wyskoczył był sierota. Szybko rozejrzał się wokół, a potem skinął głową, gdy zobaczył znajome twarze wychodzące ze swoich stateczków.
-Jak już to załatwimy, to będziemy musieli sprawdzić czy mają jakieś jadalne żarcie. Nie wiem jak wy, ale ja przez tę podróż zgłodniałem-
Powiedział, wymieniając się znaczącymi spojrzeniami z resztą drużyny. Pogawędzili chwilę, potem ruszyli wykonywać swoje zadanie. Podróż nie zajęła im zbyt długo i szybko dotarli do, jak się wkrótce okazało, stolicy. Zadowoleni z faktu, że udało im się uniknąć spędzenia ogromnej ilości czasu na poszukiwaniu informacji, od razu zabrali się do roboty.
Beath pamiętał, że planeta nazywała się Xanan i jej mieszkańcy posługiwali się właśnie Xanańskim. Dlatego zaskoczyło go, gdy jakiś obcy głos zaczął krzyczeć w jego stronę w języku, który rozumiał. Obrócił się w kierunku obcej istoty i ujrzał, jak jeden ze starszych mieszkańców planety z drżącymi dłońmi celuje w niego z jakiejś broni. Gdy tylko spostrzegł, że Saiyanin patrzy na niego, to od razu wystrzelił. Na jego nieszczęście, niecelnie. Ogoniasty natychmiast się przy nim pojawił i złapał go za dłoń trzymającą pistolet. Następnie zmiażdżył mu rękę, tym samym niszcząc broń. Xananin zawył z bólu i spróbował się wyrwać, wygrażając Saiyaninowi na zmianę w swoim języku i w języku Małpy. Zainteresowało go to. Wypuścił starca, tym samym powodując, że upadł na kolana. Nie spodziewał się, że zostanie tak nagle wypuszczony. Beath przy nim uklęknął, ignorując chaos i zniszczenie, jakie miało miejsce wokół niego. Podobno nie potrafili się posługiwać innym językiem, więc ta sytuacja go trochę zaskoczyła. Wcześniej nie miał takiej okazji i nie wiedział czy kiedykolwiek jeszcze będzie miał. Dlatego poszedł ze starcem na układ. Wiedza za życie.
Na Vegecie nie było zbyt wielu książek. Jasne, uczono się czytać i pisać, ale nikt nie wykorzystywał tych umiejętności by zarobić. A handlarze, którzy tutaj przylatywali, nie przynosili ze sobą żadnych takich rzeczy. Wiedzieli, że Saiyanie są wojowniczą rasą i nie było sensu przynosić im takich rzeczy, bo by ich nie sprzedali. Dlatego chciał, aby Xananin nauczył go podstaw swojego języka. Ten jednak zaproponował mu coś zgoła innego. Jak się okazało, starzec był bibliotekarzem. I to nie byle jakim. Zajmował się najważniejszą, największą biblioteką na planecie i jego pracą było przenoszenie tekstów z innych języków na Xanański. W zamian za naukę i wzięcie sobie, co tylko Beath sobie zamarzy, Xananin chciał zagwarantować sobie i swoim bliskim przetrwanie i możliwość ucieczki. I tak właśnie mijały kolejne miesiące, podczas których okupant i jego jeniec spędzali czas na nauce. Ogoniasty zyskał nawet nowy "przydomek". Brzmiał on Gatt-su, co oznaczało mordercę w języku Xanan. Nie narzekał, gdy starzec lub jego rodzina tak go nazywali. Podobało mu się jego brzmienie. Wkrótce nawet jego znajomi zaczęli go tak nazywać, tylko w skróconej formie. A właśnie, skoro o nich mowa... Początkowo byli przeciwni, by zostawić przy życiu kogokolwiek. W końcu nie takie były rozkazy. Gutsowi udało się jednak ich przekonać obiecując, że postawi im parę kolejek gdy już wrócą do domu. Cóż, tak naprawdę im to wisiało co się stanie z tymi Xananami. Ważne, że planeta będzie pusta.
Saiyanie po kilku miesiącach w końcu wrócili na Vegetę. Poza miłym wspomnieniami zabrali również ogromną ilość książek, które Beath zabrał ze sobą do domu. Nie miał żadnych szafek czy regałów na nie, więc po prostu położył je na ziemi. Podzielił je sobie na kilka kupek, a potem zaczął czytać. Oczywiście, wciąż większość czasu poświęcał na treningi i misje, lecz w wolnych chwilach lub podczas podróży czytał sobie wybraną książkę. Były idealnymi zabijaczami czasu i pozwalały mu się dokształcać.
W ciągu następnych dwóch lat Gutsowi udało się zdobyć instrument, który przypominał gitarę. Wyglądała ciekawie, więc zabrał ją ze sobą na Vegetę i powoli uczył się na niej grać za pomocą metody prób i błędów. Całkiem nieźle mu szło, ale niestety, wszystko co dobre musi się kiedyś skończyć. Czasami kończy się z przytupem.
Ta misja zapowiadała się tak, jak każda inna. Wpaść, zająć, wrócić. Jednak szczegóły się nie zgadzały. Poziom mocy mieszkańców był większy, niż to, z którym zazwyczaj się mierzyli. Dlatego właśnie leciało więcej żołnierzy niż zwykle. Guts się tym jednak nie przejmował. W końcu wcześniej za każdym razem im się udawało, więc czemu teraz miałoby być inaczej? Zwłaszcza, że mieli takie wsparcie. Do tego cieszył się na spotkanie z silniejszymi przeciwnikami. Może dzięki nim nauczyłby się czegoś nowego, nigdy nie wiadomo.
Podróż nie zajęła im zbyt długo, na szczęście. Wylądowali, tak jak zwykle. Tym razem jednak zamiast w dziczy, to w samym środku miasta, wywołując wielkie poruszenie. To był ich pierwszy błąd. Drugim było niedocenienie przeciwnika. Gdy walka się zaczęła, to Saiyanie od razu zdobyli przewagę i młócili przeciwników. Albo raczej cywili. Dopiero gdy wojska obcej planety rozpoczęły kontratak, to zaczęła się prawdziwa bitwa. Mały zostały zmuszone do wycofywania się, ale mimo tego wciąż nie odpuszczały ataku. W końcu jednak stało się jasne, że są za słabi i nie wygrają tego z takimi liczbami, dlatego wezwano posiłki. Pozostało im tylko walczyć i przetrwać do ich przybycia. Jednakże, w całym tym ferworze walki Guts odłączył się od swojej drużyny. Nie mając wyjścia i będąc ściganym przez kilku przeciwników jednocześnie zdecydował, że pora zmienić teren na taki mniej otwarty, gdzie każdy z nich będzie musiał więcej manewrować podczas walki. To wyrównałoby szanse. No i przez moment miał rację, rzeczywiście dawał radę. Przez moment. Potem fala energii przebiła jego zbroję i ciało, cudem mijając serce. Ten nagły atak go zaskoczył, co sprawiło, że przez moment się nie ruszał. I właśnie podczas tej krótkiej chwili otrzymał kolejny cios, tym razem fizyczny, który posłał go w stronę pobliskiej góry.
Beath wleciał w nią z impetem, wywołując małą lawinę, która poniosła go razem z głazami pod górę. Nie pamiętał co dalej się stało. Wie tylko, że po tym uderzeniu leżał już na ziemi, cały obolały i przykryty kamieniami. Dopiero teraz dotarło do niego, jak bardzo poraniony i zmęczony był. Nie miał nawet siły zrzucić z siebie głazu, chociaż usilnie próbował. Niestety, nic z tego. Jedynym plusem tej sytuacji było to, że wrogowie pomyśleli, że Saiyanin zginął, bo chwilę popatrzyli na miejsce, w którym leżał, a potem odlecieli. Problem jednak w tym, że on wciąż żył i powoli się wykrwawiał...
Pomoc nadeszła niespodziewanie w postaci innego Saiyanina, który pozbył się głazów i zaciągnął Gutsa do pobliskiej jaskini, gdzie opatrzył mu rany i uratował mu tym samym życie. Buraczek nie miał pojęcia jak wyglądała sytuacja po tym jak zniknął z głównego pola bitwy, więc wszystkiego musiał się dowiedzieć od swojego wybawcy - Haricotto. Wojownicy resztę czasu spędzili rozmawiając w swojej kryjówce, dopóki posiłki nie przybyły. Dopiero wtedy Guts dowiedział się o losie swoich dotychczasowych towarzyszy - trzech z nich zginęło, a Ruccollo był w ciężkim stanie i miał marne szanse na przeżycie. Jakiś miesiąc po tych wydarzeniach udało mu się całkowicie wyzdrowieć dzięki kapsule regeneracyjnej, jednak odpuścił sobie dalsze wyprawy. Beath natomiast szybko się pozbierał po śmierci przyjaciół i już półtora tygodnia później wyruszył na kolejną misję. Kolejne miesiące mijały mu na wykonywaniu zadań dla Planety Vegety. Czasami robił je sam, częściej jednak z Haricotto, z którym się szybko zaprzyjaźnił po tamtym strasznym wydarzeniu. Zdecydował się również nawet na zakupienie miecza i szlifowanie swojej umiejętności szermierki, której dawno temu uczył go ojciec. Od tamtego czasu minął rok.
Techniki startowe:
- Flight
- Ki Blast
Umiejętność startowa:
- Walka bronią białą
Planeta/Miejsce zamieszkania: Planeta Vegeta
Pseudonim: Guts, Burak.
Wiek: 20 lat, urodzony w 717 roku.
Rasa: Saiyanin
Klasa: Wojownik
Wygląd:
Guts jest wysokim na sto osiemdziesiąt pięć centymetrów i ważącym całe dziewięćdziesiąt kilogramów chłopakiem o raczej niezbyt wyróżniającej się urodzie. Posiada średniej grubości proste brwi, pod którymi znajdują się typowo Saiyańskie czarne oczy. Kawałek dalej umiejscowiony jest wąski i ostro zakończony nos, pod którym leżą cienkie usta. Natomiast po bokach głowy wyrasta mu para normalnej wielkości uszu, które w połączeniu z ostro zakończoną brodą dają wrażenie trójkątnego kształtu głowy, z której wyrasta czarna, gęsta, naturalnie stojąca czupryna charakteryzująca się dwoma opadającymi na czoło kosmykami. Ogólnie rzecz biorąc, nie wyróżnia się niczym szczególnym. Podobna sprawa ma się z jego dobrze zbudowanym, wytrenowanym ciałem z którego wyrasta brązowy ogon. Jedyne, co może przyciągnąć uwagę, to fakt, że pomimo bycia Saiyaninem, to póki co udawało mu się uniknąć zdobycia permanentnych pamiątek po swoich wyczynach w postaci różnorakich blizn, nie licząc tych trzech na lewej stronie klatki piersiowej, trochę pod sercem. Mało kto jednak może jednoznacznie stwierdzić, że Beath nie posiada żadnych blizn, ponieważ chłopak praktycznie nie rozstaje się z dwuczęściowymi kombinezonami okalającymi całe ciało, pomijając dłonie, połowę szyi i głowę. Na obecną chwilę jego ulubionym kolorem takiego ubioru jest czarny, lecz nie wiadomo czy w przyszłości się to nie zmieni. Na takie kombinezony zazwyczaj zakłada standardową biało-żółtą Saiyańską zbroję i czerwone, duże opaski na nadgarstki i piszczele. Czy więc dałoby się go rozpoznać wśród tłumu Saiyan? Cóż, szanse na to są raczej marne.
Jego aura, a więc również ataki wykorzystujące Ki, są w kolorze fioletowym.
Charakter:
Ten przedstawiciel Saiyan żyje według zdania "Jeśli masz na kogoś liczyć, to licz na siebie". Skupiony na samorozwoju i zdobywaniu nowych doświadczeń, by być gotowym na wszystko chłopak wydaje się być jednym z pogodniejszych i luźniejszych Kosmicznych Wojowników. Zazwyczaj bywa spokojny, nawet w obliczu zagrożenia i zdawałoby się, że ciężko wyprowadzić go z równowagi. Niech was to jednak nie zmyli. Jest w końcu Saiyaninem wychowanym na Vegecie, więc brutalność i agresja nie są mu obce. Jego kompas moralny jest przez to kompletnie pokrzywiony, według ziemskich standardów. Pomimo faktu, że lubi spędzać czas na spokojnych zajęciach, takich jak czytanie czy poznawanie nowych umiejętności, tak najlepiej odnajduje się w walce. Zresztą, to właśnie tę sztukę w jakiejkolwiek formie stara się opanować do perfekcji. Potrafi walczyć wieloma rodzajami broni, począwszy od mieczy i młotów, po kije czy włócznie. Ekscytują go możliwości zawalczenia z przeciwnikami posługującymi się nieznanymi mu jeszcze technikami walki. To jest właśnie jeden z powodów, dla których tak ochoczo wykonuje misje dla Planety Vegety. Innym, poza oczywistym przymusem, jest jego wada. Lubi gromadzić pieniądze i je wydawać. Nie tylko pozwalają mu przeżyć kolejny dzień, ale też dają możliwość rozbudowania swoich możliwości rozwoju. Niestety, to wszystko kosztuje całkiem sporo...
Nigdy nie uważał się za patriotę ani nic w tym stylu. Racja, czuje przywiązanie do swojej ojczyzny, lecz jest ono głównie spowodowane tym, że spędził tutaj całe swoje życie, poznawał przyjaciół i przeżywał najbardziej ekscytujące momenty swojego życia. Nic poza tym.
A skoro o przyjaciołach mowa... Beath swoim charakterem przyciągał do siebie Saiyan, którzy nie uznawali jego zachowania za przejaw słabości lub doceniali jego zasługi dla Planety. Z paroma nawet udało mu się związać bliższe relacje, które jednak nie potrwały za długo, lecz o tym kiedy indziej.
Saiyanin poza czytaniem i trenowaniem lubi też spędzać czas pijąc, grając w kości lub karty, czy nawet gotując i po prostu rozmawiając. Kiedyś nawet próbował majsterkować, jednak kompletnie poległ na tym polu. Bez odpowiedniego wykształcenia i narzędzi nie był w stanie nic zrobić, ale liczy na to, że kiedyś uda mu się zrobić nawet proste urządzenie. Co ciekawe, to właśnie ta zdolność okazała się najtrudniejszą do opanowania. Zaraz po niej było gotowanie, na którym się kompletnie nie znał i omal nie umarł od zupy przyrządzonej z rzeczy, jakie znalazł na obcej planecie, a także picie, do którego nie ma wystarczająco mocnej głowy.
Z ciekawostek, potrafi mówić i pisać w dwóch językach, zwykłym i obcym z planety, którą najechał dawno temu, a także zna się odrobinę na graniu na obcym instrumencie przypominającym gitarę z kolejnej planety. Niestety, nie może już na niej grać, ponieważ zniszczyła mu się jakiś czas temu, a prawo uniemożliwia mu odwiedzenie tamtej planety i ponowne zabranie instrumentu. Cóż, może kiedyś...
Historia:
A więc to tak się kończy, huh? Pomyślał, z rezygnacją opuszczając głowę na ziemię. Powoli tracił siłę na dalszą walkę. Nie chciał jeszcze umierać, ale co mógł zrobić w takiej sytuacji? Westchnął, a potem zaczął kasłać. Przekręcił głowę w bok i splunął krwią. Poleżał tak chwilę, wsłuchując się w odległe odgłosy walki. Zastanawiał się jak idzie Saiyanom. Do tej pory walka przechylała się na ich stronę, ale może coś się zmieniło w ciągu tych paru minut. A może minęło więcej czasu? Nie miał bladego pojęcia. Nad nim niby nie było żadnego dachu, ale na tej planecie ciągle było ciemno, co skutecznie uniemożliwiało określenie która była godzina. No nic, to i tak nie miało teraz znaczenia. Szkoda tylko, że nie może umierać w jakimś wygodniejszym miejscu. Tutaj, na tej zimnej, twardej ziemia i do tego przygnieciony głazami. To było całkiem niewygodne. Był wyczerpany, osłabiony, było mu zimno i powoli się wykrwawiał. To było okropne. Wolałby zginąć w jakichś przyjemniejszych warunkach, na przykład podczas walki z przeciwnikiem. Taka śmierć była.. Pozbawiona sensu. Nie było w niej nic głębszego, nic poważnego. Od tak po prostu umrze. Podłożył dłonie pod głowę, żeby ułożyć ją na czymś wygodniejszym niż twardy kamień i spoglądał ku górze. Cienka strużka krwi powoli wyciekła z jego nosa, podążyła wzdłuż ust i spłynęła po policzku prosto na ziemię. Czuł jak pod jego ciałem zaczyna się tworzyć coraz większa kałuża posoki. Wcześniej nie zwracał na nią aż takiej uwagi, ale teraz i tak już nie miał nic lepszego do roboty. Jak tutaj się w ogóle znalazł? Cóż...
Kassava była jedną z bardziej uzdolnionych wojowniczek Armii. Walczyła w niej odkąd pamiętała i była bardzo lojalna względem Planety Vegeta. Od młodości trenowała różne style walki, chcąc jak najlepiej zaadaptować się do przeciwnika. Nieważne jak wielu by ich nie było. Mówiono, że w uczciwej walce nikt nie był w stanie jej pokonać. Czy tak było naprawdę? Sama dziewczyna uważała, że już dawno stała się jednym z najsilniejszych wojowników Planety i już dawno powinna awansować na Elitę. Tak się jednak nie stało i do końca życia pozostała na poziomie Średniej Klasy. Mówiono, że to dlatego, że sam Król Vegeta bał się jej mocy i tego, że może zostanie zdetronizowany. Kassava jednak nigdy nie miała takich planów, o czym sama wiele razy mówiła.
Dziewczyna była znana nie tylko ze swojej siły i talenty do sztuk walki, ale też ze swojego temperamentu i faktu, że nie była zainteresowana "ustatkowaniem się", jeśli tak to można nazwać. Saiyańskie kobiety prędzej czy później stwierdzają, że już przyszedł ten moment, pora spłodzić dziecko i je wychować, żeby przedłużyć swoją rasę. Kassava jednak tak nie myślała. Wolała zginąć w ferworze walki niż zostać kurą domową, nawet tymczasowo. Dlatego jej poznanie Celerona wywołało spore poruszenie.
Mężczyzna był... Wyjątkowy, według Saiyańskich standardów. Kiedy większość Małp trenowała walkę wręcz, on skupiał się na cięciach i pchnięciach ostrza, które zdobył na swojej pierwszej misji. Nigdy się z nim nie rozstawał, zawsze miał je gdzieś przy sobie. Jeśli nie znajdowało się w jego własnoręcznie zrobionej pochwie na plecach, to na bank było gdzieś na tyle blisko, by móc z łatwością sięgnąć po nie w razie nagłego wypadku. Widać było, że jest do niego emocjonalnie przywiązany. Nikt jednak nie wiedział dlaczego. Faktem było to, że to miało związek z czymś, co się stało na jego pierwszej misji.
To nie była jedyna rzecz, jaka w Celeronie była dziwna. Pomimo faktu, że był Saiyaninem wychowanym na Vegecie, to swoim zachowaniem na pewno tego nie zdradzał. Był jednym z najmilszych Ogoniastych, jakich mogliście poznać w tamtym okresie i nigdy w życiu nikogo nie zabił. Zawsze pogodny i skromny, podczas walk prezentował raczej grację, aniżeli brutalną siłę, tak bardzo kojarzoną z Saiyanami. Zawsze okazywał swoim przeciwnikom łaskę i nigdy nikogo nie zabił z zimną krwią. Zawsze starał się uniknąć konfliktu, jeśli było to możliwe. Nie był przez to zbyt często wysyłany na misje, zamiast tego zajmował się pracami na Vegecie. Saiyanie się nim brzydzili. On się tym jednak nie przejmował, nie dbał o ich zdanie. Pewnie myślicie, że był często również obiektem ataków, bo był uznawany za słabego? Otóż, nie. Jego znajomość walki mieczem i płynność z jaką się poruszał posyłała każdego na łopatki. To tylko sprawiało, że inni byli nim coraz bardziej zirytowani i zmęczeni. Uważali, że takie umiejętności się marnują na taką porażkę. Byli jednak tacy, którzy uważali zgoła inaczej. Jedną z takich osób była właśnie Kassava.
Gdy okazało się, że jedno z nowonarodzonych dzieci należy do utalentowanej wojowniczki i Saiyanina-pacyfisty, to początkowo uznano to za żart. Byli przecież całkowitym przeciwieństwem. A jednak była to prawda. Dwójka Saiyan wkrótce później przeniosła się do wspólnego domu, gdzie zaczęli razem żyć. Dwadzieścia lat temu, tuż przed wojną Saiyan z Tsufulami, na świat przyszedł Beath, pierwsze i jedyne dziecko Kassavy i Celerana.
Chłopak żył w spokojnym środowisku. Jego rodzice byli kochający i rzeczywiście się nim zajmowali. Przekazywali mu swoją wiedzę i uczyli go o otaczającym go świecie. Dla innych Kassava zachowywała się jak zupełnie inna kobieta. Już nie była tą samą wojowniczką, co kiedyś. Stała się kimś podobnym do Celerana. Dla Beatha jednak była matką. Dobrą matką. Ale wciąż była Saiyanką i wiedziała, co będzie robił jej syn, gdy dorośnie. Dlatego starała się nauczyć go wszystkiego, co sama potrafiła. Z pomocą przychodził jej Celeran, który postanowił, że nauczy syna fechtunku. Takie treningi z początku sprawiały mu trudności, w końcu tak naprawdę uczył się wielu rzeczy naraz. Jednak z czasem dały swoje owoce i dzieciak zanim poszedł do oficjalnej szkoły potrafił już latać i walczyć. Te umiejętności jednak póki co mu się nie przydały, ponieważ był za młody, by uczestniczyć w wojnie z Tsufulami.
Beath zdawał się być skórą zdjętą z ojca. Z roku na rok coraz bardziej go przypominał. Zresztą, nie tylko z wyglądu, ale również z charakteru. Jak możecie się spodziewać, tak jak jego ojciec kiedyś, tak jak i on padał ofiarą ataków z tego względu. Niestety, w przeciwieństwie do taty, on nie był na tyle doświadczony, by móc się z łatwością obronić. Był łatwym celem dla starszych Saiyan czy grupek swoich rówieśników. Może właśnie to sprawiło, że jest dzisiaj taki, jaki jest. Tak naprawdę nigdy się nie dowiemy co miało na to głównie wpływ.
Swoją pierwszą misję otrzymał, wbrew protestom rodziny, w wieku ośmiu lat. Większość Saiyan właśnie około tego roku życia otrzymywała swoje pierwsze, proste zadania, które miały stwierdzić czy poradzą sobie w przyszłości. Został wysłany na całkowicie obcą planetę razem z prostym, krótkim rozkazem. Miał całe dwa lata na osłabienie jej na tyle, by inny Saiyanin mógł z łatwością wejść i całkowicie ją przejąć. Beath był przerażony i nie miał pomysłu jak się do tego zabrać. Większość czasu spędził podróżując po obcej krainie i starając się po prostu przetrwać. Spotykał mieszkańców tej planety, lecz nie wchodził z nimi w żadne interakcje, tylko uciekał, bojąc się o swoje życie. Pomimo bycia wojownikiem, który od małego był uczony walki, to jego dotychczasowe życie było dość proste, a już na pewno nie tak ekstremalne jak sytuacja, w której się znalazł. Jak możecie się spodziewać, nie udało mu się. Jego fiasko sprawiło, że po powrocie na Vegetę zyskał przydomek swojego ojca - "Porażka". Dziecko Kassavy tak się marnuje...
Jego rodzice się tym nie przejmowali. Beath jednak wziął sobie to wszystko głęboko do serca. Od razu po powrocie do domu zaczął się przygotowywać i skupiać na treningach jeszcze bardziej niż dotychczas. Stawał się coraz silniejszy i silniejszy, uczył się coraz więcej, lecz niczego nie był w stanie opanować do końca. Nie zraziło go to jednak. Jakiekolwiek doświadczenie się liczyło. Musiał się przygotować na każdą ewentualność. Trenował i trenował, aż do dnia, gdy przyszło mu ruszyć na kolejną misję. Tym razem miał dwanaście lat. Większość Saiyan w tym wieku już miała przynajmniej kilka misji za sobą. On jednak był "porażką", więc był ignorowany. Teraz jednak pojawiła się szansa na pokazanie na co go stać.
Wyruszył tak szybko, jak tylko mógł. Ta misja nie różniła się zbytnio od poprzedniej. Po raz kolejny miał za zadanie osłabić planetę, lecz teraz musiało mu to zająć kilka miesięcy. Po wylądowaniu kapsułą od razu skupił się na znalezieniu odpowiedniej lokacji, gdzie będzie mógł założyć obóz, a następnie przystąpi do wykonywania swojego celu. Poziom mocy tej planety nie był zbyt wysoki. Wręcz idealny dla dwunastoletniego Saiyanina. Kilka dni po wylądowaniu zaczął zbierać informacje, sprawdzać siłę wroga, a gdy już stwierdził, że ma wystarczająco... To uderzył. W jego ruchach dało się dostrzec grację Celerana i wyćwiczone ruchy Kassavy, lecz były to tylko ledwo dostrzegalne cienie. Chłopakowi brakowało prawdziwego doświadczenia... I łagodności, jaką cechował się jego ojciec. Nie walczył tak, jak go uczono. Wykorzystywał te same ruchy, lecz ich cel był zgoła inny. Nie miał zamiaru spacyfikować przeciwnika. Chciał go zabić. I mu się to udało. Wielokrotnie. Misja ostatecznie mu się udała, ku zaskoczeniu wszystkich. Jednak daleko mu było jeszcze do pozbycia się łatki porażki. Na szczęście był młody. Miał sporo czasu.
Od tamtej sytuacji Beath zaczął uczęszczać na coraz więcej misji i coraz rzadziej pojawiał się w domu. Udało mu się nawet poznać i zaprzyjaźnić z innymi Saiyaninami, a z niektórymi nawet założył drużynę, by móc wspólnie wybierać się na misje. Poza nim znajdowali się tam również Ruccollo, Pinache, Leeck i Cucumb. Właśnie dzięki temu udało mu się uniknąć śmierci.
W wieku szesnastu lat Beatha praktycznie nie było w domu. Pojawiał się na okazjonalne treningi lub odpoczynek, ale gdy tylko przychodził czas, to znikał na misje, które potrafiły trwać miesiącami. Podczas jednej z misji jego dom został zaatakowany, a rodzice zamordowani. Saiyanin dowiedział się o tym dopiero kilak miesięcy później, gdy powrócił na ojczystą planetę. Był zdruzgotany. Nie potrafił sobie wyobrazić kto mógł coś takiego zrobić. Wkrótce jednak znalazł odpowiedź na swoje pytanie. Kassava i Celeran zostali oskarżeni przez Króla Vegetę o spiskowanie przeciwko Koronie i sabotowanie misji. Ich syn został oszczędzony tylko i wyłącznie dlatego, że o niczym nie wiedział i zawsze lojalnie wykonywał swoje zadania, jakie by nie były. Tego samego nie dało się powiedzieć o Celeranie, a także o Kassavie, gdy ta zaczęła się z nim spotykać. Od dawna podejrzewano ich o coś takiego...
W ten oto sposób Beath został sam. Odziedziczył po rodzicach dom i wiedzę, jaką mu przekazali. A także miecz ojca... Albo to, co z niego zostało. Broń została zniszczona i ostała się po niej tylko rękojeść z jelcem i kawałkiem złamanego ostrza. Nigdzie nie było reszty broni. A nawet gdyby była, to i tak chłopak nie wiedziałby co z nią zrobić. Na Vegecie nie było kowala, a on sam nie miał pomysłu jak naprawić takie zniszczenia. Nie był nawet pewien czy chciałby naprawić ten miecz. Był jedyną pamiątką po jego rodzicach, jaka mu pozostała...
Chłopak zaczął jeszcze mniej czasu spędzać w domu. Chciał się zdystansować od tego, co się wydarzyło, dlatego skupił się w całości na wykonywaniu misji. Coraz rzadziej również zaczął uczęszczać na misje razem ze swoją drużyną. Mniej więcej rok po śmierci rodziców otrzymał typowe zadanie osłabienia planety, jakich wcześniej otrzymał wiele. To jednak było wyjątkowe.
Kapsuła powoli zbliżała się do lądowania. Przez szybkę w niej Beath oglądał zieloną, porośniętą lasem okolicę. W oddali udało mu się nawet wypatrzyć miasto. Nacisnął przycisk na Scouterze i wysłał zdjęcie miasta razem z koordynatami, z których je widzi reszcie ekipy. Będą musieli tam wpaść i trochę przetrzebić szeregi ich armii, a potem popytać o to i tamto. Nie powinno być zbyt trudno, jeśli informacje jakie otrzymali były prawdziwe. Gdy kapsuły uderzyły o ziemię, to pierwszym, który z nich wyskoczył był sierota. Szybko rozejrzał się wokół, a potem skinął głową, gdy zobaczył znajome twarze wychodzące ze swoich stateczków.
-Jak już to załatwimy, to będziemy musieli sprawdzić czy mają jakieś jadalne żarcie. Nie wiem jak wy, ale ja przez tę podróż zgłodniałem-
Powiedział, wymieniając się znaczącymi spojrzeniami z resztą drużyny. Pogawędzili chwilę, potem ruszyli wykonywać swoje zadanie. Podróż nie zajęła im zbyt długo i szybko dotarli do, jak się wkrótce okazało, stolicy. Zadowoleni z faktu, że udało im się uniknąć spędzenia ogromnej ilości czasu na poszukiwaniu informacji, od razu zabrali się do roboty.
Beath pamiętał, że planeta nazywała się Xanan i jej mieszkańcy posługiwali się właśnie Xanańskim. Dlatego zaskoczyło go, gdy jakiś obcy głos zaczął krzyczeć w jego stronę w języku, który rozumiał. Obrócił się w kierunku obcej istoty i ujrzał, jak jeden ze starszych mieszkańców planety z drżącymi dłońmi celuje w niego z jakiejś broni. Gdy tylko spostrzegł, że Saiyanin patrzy na niego, to od razu wystrzelił. Na jego nieszczęście, niecelnie. Ogoniasty natychmiast się przy nim pojawił i złapał go za dłoń trzymającą pistolet. Następnie zmiażdżył mu rękę, tym samym niszcząc broń. Xananin zawył z bólu i spróbował się wyrwać, wygrażając Saiyaninowi na zmianę w swoim języku i w języku Małpy. Zainteresowało go to. Wypuścił starca, tym samym powodując, że upadł na kolana. Nie spodziewał się, że zostanie tak nagle wypuszczony. Beath przy nim uklęknął, ignorując chaos i zniszczenie, jakie miało miejsce wokół niego. Podobno nie potrafili się posługiwać innym językiem, więc ta sytuacja go trochę zaskoczyła. Wcześniej nie miał takiej okazji i nie wiedział czy kiedykolwiek jeszcze będzie miał. Dlatego poszedł ze starcem na układ. Wiedza za życie.
Na Vegecie nie było zbyt wielu książek. Jasne, uczono się czytać i pisać, ale nikt nie wykorzystywał tych umiejętności by zarobić. A handlarze, którzy tutaj przylatywali, nie przynosili ze sobą żadnych takich rzeczy. Wiedzieli, że Saiyanie są wojowniczą rasą i nie było sensu przynosić im takich rzeczy, bo by ich nie sprzedali. Dlatego chciał, aby Xananin nauczył go podstaw swojego języka. Ten jednak zaproponował mu coś zgoła innego. Jak się okazało, starzec był bibliotekarzem. I to nie byle jakim. Zajmował się najważniejszą, największą biblioteką na planecie i jego pracą było przenoszenie tekstów z innych języków na Xanański. W zamian za naukę i wzięcie sobie, co tylko Beath sobie zamarzy, Xananin chciał zagwarantować sobie i swoim bliskim przetrwanie i możliwość ucieczki. I tak właśnie mijały kolejne miesiące, podczas których okupant i jego jeniec spędzali czas na nauce. Ogoniasty zyskał nawet nowy "przydomek". Brzmiał on Gatt-su, co oznaczało mordercę w języku Xanan. Nie narzekał, gdy starzec lub jego rodzina tak go nazywali. Podobało mu się jego brzmienie. Wkrótce nawet jego znajomi zaczęli go tak nazywać, tylko w skróconej formie. A właśnie, skoro o nich mowa... Początkowo byli przeciwni, by zostawić przy życiu kogokolwiek. W końcu nie takie były rozkazy. Gutsowi udało się jednak ich przekonać obiecując, że postawi im parę kolejek gdy już wrócą do domu. Cóż, tak naprawdę im to wisiało co się stanie z tymi Xananami. Ważne, że planeta będzie pusta.
Saiyanie po kilku miesiącach w końcu wrócili na Vegetę. Poza miłym wspomnieniami zabrali również ogromną ilość książek, które Beath zabrał ze sobą do domu. Nie miał żadnych szafek czy regałów na nie, więc po prostu położył je na ziemi. Podzielił je sobie na kilka kupek, a potem zaczął czytać. Oczywiście, wciąż większość czasu poświęcał na treningi i misje, lecz w wolnych chwilach lub podczas podróży czytał sobie wybraną książkę. Były idealnymi zabijaczami czasu i pozwalały mu się dokształcać.
W ciągu następnych dwóch lat Gutsowi udało się zdobyć instrument, który przypominał gitarę. Wyglądała ciekawie, więc zabrał ją ze sobą na Vegetę i powoli uczył się na niej grać za pomocą metody prób i błędów. Całkiem nieźle mu szło, ale niestety, wszystko co dobre musi się kiedyś skończyć. Czasami kończy się z przytupem.
Ta misja zapowiadała się tak, jak każda inna. Wpaść, zająć, wrócić. Jednak szczegóły się nie zgadzały. Poziom mocy mieszkańców był większy, niż to, z którym zazwyczaj się mierzyli. Dlatego właśnie leciało więcej żołnierzy niż zwykle. Guts się tym jednak nie przejmował. W końcu wcześniej za każdym razem im się udawało, więc czemu teraz miałoby być inaczej? Zwłaszcza, że mieli takie wsparcie. Do tego cieszył się na spotkanie z silniejszymi przeciwnikami. Może dzięki nim nauczyłby się czegoś nowego, nigdy nie wiadomo.
Podróż nie zajęła im zbyt długo, na szczęście. Wylądowali, tak jak zwykle. Tym razem jednak zamiast w dziczy, to w samym środku miasta, wywołując wielkie poruszenie. To był ich pierwszy błąd. Drugim było niedocenienie przeciwnika. Gdy walka się zaczęła, to Saiyanie od razu zdobyli przewagę i młócili przeciwników. Albo raczej cywili. Dopiero gdy wojska obcej planety rozpoczęły kontratak, to zaczęła się prawdziwa bitwa. Mały zostały zmuszone do wycofywania się, ale mimo tego wciąż nie odpuszczały ataku. W końcu jednak stało się jasne, że są za słabi i nie wygrają tego z takimi liczbami, dlatego wezwano posiłki. Pozostało im tylko walczyć i przetrwać do ich przybycia. Jednakże, w całym tym ferworze walki Guts odłączył się od swojej drużyny. Nie mając wyjścia i będąc ściganym przez kilku przeciwników jednocześnie zdecydował, że pora zmienić teren na taki mniej otwarty, gdzie każdy z nich będzie musiał więcej manewrować podczas walki. To wyrównałoby szanse. No i przez moment miał rację, rzeczywiście dawał radę. Przez moment. Potem fala energii przebiła jego zbroję i ciało, cudem mijając serce. Ten nagły atak go zaskoczył, co sprawiło, że przez moment się nie ruszał. I właśnie podczas tej krótkiej chwili otrzymał kolejny cios, tym razem fizyczny, który posłał go w stronę pobliskiej góry.
Beath wleciał w nią z impetem, wywołując małą lawinę, która poniosła go razem z głazami pod górę. Nie pamiętał co dalej się stało. Wie tylko, że po tym uderzeniu leżał już na ziemi, cały obolały i przykryty kamieniami. Dopiero teraz dotarło do niego, jak bardzo poraniony i zmęczony był. Nie miał nawet siły zrzucić z siebie głazu, chociaż usilnie próbował. Niestety, nic z tego. Jedynym plusem tej sytuacji było to, że wrogowie pomyśleli, że Saiyanin zginął, bo chwilę popatrzyli na miejsce, w którym leżał, a potem odlecieli. Problem jednak w tym, że on wciąż żył i powoli się wykrwawiał...
Pomoc nadeszła niespodziewanie w postaci innego Saiyanina, który pozbył się głazów i zaciągnął Gutsa do pobliskiej jaskini, gdzie opatrzył mu rany i uratował mu tym samym życie. Buraczek nie miał pojęcia jak wyglądała sytuacja po tym jak zniknął z głównego pola bitwy, więc wszystkiego musiał się dowiedzieć od swojego wybawcy - Haricotto. Wojownicy resztę czasu spędzili rozmawiając w swojej kryjówce, dopóki posiłki nie przybyły. Dopiero wtedy Guts dowiedział się o losie swoich dotychczasowych towarzyszy - trzech z nich zginęło, a Ruccollo był w ciężkim stanie i miał marne szanse na przeżycie. Jakiś miesiąc po tych wydarzeniach udało mu się całkowicie wyzdrowieć dzięki kapsule regeneracyjnej, jednak odpuścił sobie dalsze wyprawy. Beath natomiast szybko się pozbierał po śmierci przyjaciół i już półtora tygodnia później wyruszył na kolejną misję. Kolejne miesiące mijały mu na wykonywaniu zadań dla Planety Vegety. Czasami robił je sam, częściej jednak z Haricotto, z którym się szybko zaprzyjaźnił po tamtym strasznym wydarzeniu. Zdecydował się również nawet na zakupienie miecza i szlifowanie swojej umiejętności szermierki, której dawno temu uczył go ojciec. Od tamtego czasu minął rok.
Techniki startowe:
- Flight
- Ki Blast
Umiejętność startowa:
- Walka bronią białą
Planeta/Miejsce zamieszkania: Planeta Vegeta
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach