Dragon Ball PBF - Another Universe ~KAI~
ZAMKNIĘTE

Join the forum, it's quick and easy

Dragon Ball PBF - Another Universe ~KAI~
ZAMKNIĘTE

Go down
Haricotto
Haricotto
Niska Klasa
Liczba postów : 11
Join date : 04/07/2021

Haricotto Empty Haricotto

Sro Sie 04, 2021 9:29 pm
Imię: Haricotto [ハリコット Harikotto - Haricot - Fasola]
Wiek: 20
Rasa: Saiya-jin
Klasa: Wojownik

Wygląd:
Nie jest gigantem, ale mały też nie jest - jego wzrost to 185 cm. Nie jest gruby, bo waży jedyne 70 kg. Jego włosy uczesane są do góry, lekko pod skosem.
Będąc częścią armii, zobowiązany jest nosić specjalny pancerz bojowy (podstawowy), kombinezon (w kolorze niebieskim) i detektor (z czerwonym szkiełkiem). Na rękach nosi niebieskie opaski, które ciągną się od połowy dłoni, przez nadgarstek, kończąc się tuż przed łokciem.

Spoiler:

Charakter:
W chwilach beztroski jest lekkoduchem, a najlepiej opisujące go cechy osobowości to: energiczność, życzliwość i troskliwość. To jego lepsza strona, zdecydowanie wzięta od strony matki. Druga strona medalu, nieco gorsza, zapożyczona została od ojca, który od zawsze był cwanym, sprytnym, wyrachowanym i ekscentrycznym gościem.
Haricotto nie gardzi towarzystwem, a wręcz przeciwnie, uwielbia je. Niestety, jak czasami w życiu każdego bywa, są takie chwile i momenty, w których lepiej pobyć w samotności. Mimo wszystko stara się odnajdować w sobie wolę walki, nadzieję i człowieczeństwo, by zawsze postąpić dobrze i przede wszystkim zgodnie z własnym sumieniem. Saiyanie z natury są agresywni i złowrodzy; sam Haricotto twierdzi, że urodził się w złym miejscu i w złym czasie.
Jeśli się z kimś zwiąże, stara się robić wszystko co w jego mocy, by ochronić tę osobę. Nigdy nie miał wielu przyjaciół, ponieważ u niego liczy się jakość, nie ilość.

Historia:
Haricotto urodził się na Vegecie w zwykłej, nieelitarnej, najniższej klasą rodzinie. Spędził sporo czasu w kapsule inkubacyjnej, gdzie wkładani są młodzi Saiyanie, by w spokoju i potencjalnie lepszych warunkach osiągnąć odpowiednią dojrzałość, by od razu po wyjściu zostać wysłanym do walki. Jego rodzicami byli Brocco [ブロッコBurokko - Broccoli - Brokuł] i Karotte [カロッテ Karotte - Carrot - Marchewka]. Mieli też starszego syna, Rutagę [ルタガ Rutaga - Rutabaga - Brukiew]. Saiyanie nigdy nie wytwarzali czegoś takiego jak "więzy rodzinne", nie formowali się w związki. Głównie spotykali się po to, żeby spłodzić kolejną generację, a później rozchodzili się, jak gdyby nigdy nic się nie wydarzyło. Między rodzicami Haricotto było jednak inaczej. Byli wyjątkami, które potwierdzają regułę. Poza nimi, były oczywiście inne pary, ale na Vegecie było to zjawisko niespotykane, a dla wielu niezrozumiałe. Karotte nie przepadała za walką, choć była zdolna i miała do niej smykałkę. Przestała brać czynny udział w bitwach, gdy na świat przyszedł Haricotto. Chciała być blisko niego, mimo że nie mogła się nim zajmować. Brocco nie porzucił walki, ale im bardziej zacięte batalie toczył, tym bardziej rodziło się w nim poczucie, że jeśli dalej tak pójdzie, to nie zobaczy swojej syna. Otwarcie nie mówił o tym, wszystko to działo się w jego głowie. Nawet Karotte nie była pewna, czy ojciec jej dziecka choć trochę się nim interesuje (poza aspektami bitewnymi), ale gdzieś głęboko czuła to i dawało jej to coś, co nazwać można względnym spokojem.

Spoiler:

Saiyanie przybyli na Vegetę gdzieś w latach poprzedzających urodziny Haricotto. Wtedy jeszcze planeta nosiła inną nazwę, mianowicie Plant. Mieszkała na niej rasa Tsufulian, wysoce zaawansowana technologicznie rasa. Ich miasta były bardzo futurystyczne, posiadali latające samochody, a ich sprzęt wojskowy był najwyższej jakości. Posiadali urządzenia, które pokazywały dokładne miejsca, z których atakowali wrogowie lub dzikie bestie. Po wojnie, Gichamu, wysoko wykwalifikowany inżynier w armii Friezy, pochylił się nad tymi urządzenia i dokonał modyfikacji dla konkretnych liczb mocy bojowych i zdolności telekomunikacyjnych.
Na początku, Saiyanie żyli w małych prymitywnych wioskach na obrzeżach i na pustkowiach Plant. Mimo, że Saiyanie i Tsufulianie dzielili tę samą planetę, bardzo rzadko spotykali się ze sobą i ich relacje pozostawały względnie spokojne przez wiele lat. Jednak po pewnym czasie, Saiyanie zaczęli się męczyć życiem w brudnych, prymitywnych wioskach i doszło do czegoś, co nazwać można rewolucją.
Jak to się stało, że Saiyanie znaleźli się na planecie Tsufulian? Przybyli tam statkami kosmicznymi, a gospodarze pozwolili im się osiedlić na planecie. Jednakże, gdy rasa Saiyan rozmnożyła się i zwiększyła swoją liczebność, Saiyanin o inteligencji równej Tsufulianom, później znany jako Król Vegeta, poprowadził Saiyan do ataku i przejęcia planety. To, co rozpoczęło wojnę, do dziś nie jest jasne. Tsufulianie przyjęli Saiyan z otwartymi ramionami i traktowali ich jak równych sobie, podzielili się nawet częścią technologii (stąd specjalne inkubatory dla dzieci niezdolnych jeszcze do walki), ale coś musiało pójść nie tak. Wystarczy jedna, niewielka zapałka wrzucona między beczki z prochem, by doszło do nieszczęścia...
Ojciec i starszy syn brali czynny udział w bitwach. Brocco niechętnie pozbawiał życia tych, którzy ich ugościli, za to Rutaga czerpał z tego dziwną przyjemność. Brocco wykonywał rozkazy, ale nie zgadzał się z nimi. Nie miał jednak wyjścia, bo albo to, albo on i jego rodzina (była łatwym celem, bo każdy o niej wiedział - była to niecodzienność między Saiyanami) zostaliby straceni. Karotte zajmowała się dzieckiem i razem z innymi Saiyanami, którzy nie parali się walką, przygotowywała posiłki dla wracających z frontu żołnierzy.
Haricotto spędził trzy lata w kapsule inkubacyjnej nim został wypuszczony. Trwała wtedy wojna, choć właściwie z wolna dogasała, bo Saiyanie zdobywali coraz większą przewagę. Chłopiec szkolony był w specjalnym miejscu, w którym dzieci uczyły się podstawowych technik walki i zasad panujących na polu bitwy. Poznał tam kilku kolegów, z którymi, chcąc nie chcąc, związany został na następne lata...
Te mijały, wojna w tle dogasała, a dzieci przestały być dziećmi. W wolnych chwilach, gdy Brocco wracał z frontu, pilnował by Haricotto nie wyrósł na miernego wojownika. Zawsze bił go do nieprzytomności, chcąc go zahartować. Po każdym ciosie, nawet tym fatalnym, Haricotto wstawał na nogi, poobijany i zakrwawiony śmiał się i patrzył ojcu prosto w oczy. Miał taką wolę przetrwania, jakiej do tej pory Brocco i Karotte nie widzieli. Okazało się też, że był łagodny, a to głównie za sprawą matki i jej charakteru (to prowadziło do różnych kłótni pomiędzy rodzicami). Był wesoły i naiwny gdy sytuacja mu na to pozwalała, ale gdy robiło się poważnie, on również taki się stawał. Przez to, że nie chciał zabijać swoich przeciwników i zawsze się temu sprzeciwiał (poza robotami, które nie były żywymi istotami i dzikimi zwierzętami), przestał być wysyłany na misje z innymi. Powiedziano mu, że jest zbyt miękki, by być branym pod uwagę i traktowanym poważnie. Jego zachowanie mogło przekreślić nie tyle co misje, co życie innych Saiyan. To spowodowało, że na pewien czas zamknął się na innych, oddając się samotnemu treningowi. W głowie przyświecał mu jeden cel i jedno postanowienie... "Ja wam jeszcze pokażę!".

Wojna ostatecznie zakończyła się w roku 730. Krótko później nawiązali znajomość z rasą Arcosian, która szczyciła się międzyplanetarnym handlem. Po tym, Saiyanie weszli we współpracę, a raczej zmuszeni zostali do niej przez Króla Colda, imperatora Organizacji Handlu, który podbijał planety i sprzedawał je z ogromnym zarobkiem i skutecznością. Wykorzystywał Saiyan, zgarniając najlepsze rzeczy, a ochłapy rzucał tym, którzy wykonywali brudną robotę.

Haricotto wrócił do wykonywania misji, był już starszy i bardziej rozumiał zasady działania wojska i Organizacji Handlu. Uczestniczył w kilku misjach, ale tak jak sobie poprzysiągł, nie zabijał (niszczył roboty i maszyny, ale nigdy nie odbierał życia). Walczył na poważnie, ale nigdy nie zadawał śmiertelnych obrażeń. Bardziej podobało mu się stawanie do walki z coraz silniejszymi przeciwnikami, sprawdzanie swoich możliwości i przekraczanie granic mocy. To były główne powody, dla których latał na misje. Był wewnętrznie rozdarty, bo wiedział, że podbijanie planet to jego obowiązek. Inaczej on i jego rodzina, głównie matka, którą szanował nad życie, pożegnaliby się życiem. Na jego szczęście, udało mu się trafiać na takie misje, które nie wymagały transformacji w Ōzaru. Nie mógłby się powstrzymać przed zabijaniem, bo nie potrafił kontrolować swojej zdziczałej formy.
Udawało mu się wracać do domu bez niepotrzebnego rozlewu krwi. Właściwie, można powiedzieć, że miał jej trochę na rękach, bo ci którzy latali z nim (ciężko było mu ich nazywać "towarzyszami") zabijali wszystko, co tylko stanęło im na drodze. Z drugiej strony, nie mógł ich powstrzymać, ponieważ nie był najsilniejszy w załodze... Kwestie moralne najlepiej zostawić komuś innemu. Komuś kto zna się na rzeczy i nie jest częścią tego świata...

Spoiler:

Wielka planeta, znajdująca się daleko od Vegety, do której droga trwała kilka miesięcy, w końcu ukazała się oczom Saiyan. Wojownicy lecieli tam we trójkę: Haricotto, Lattuce [ラタス Ratasu - Lettuce - Sałata] i Radisha [ラディシャ Radisha - Radish - Rzodkiewka]. Lattuce był liderem tej wyprawy. Był najstarszy i najbardziej doświadczony. Radisha była młodą dziewczyną, która wcześniej zajmowała się porcjowaniem mięsa, ale postanowiła w końcu się przełamać i spróbować czegoś innego. Wyglądała na zestresowaną, dlatego w rozmowach przez detektory, Haricotto starał się ją pocieszać i uspokajać, ale że była to nerwowa kobieta, często go kontrowała, mówiąc że wszystko jest w porządku i że coś mu się tylko wydaje. Fasola odpowiadał niewinnym chichotem, a Radisha słysząc go, rumieniła się lekko. Na szczęście dla niej, nikt tego rumieńca nie mógł zobaczyć. Lattuce nie wtrącał się w te rozmowy. Najczęściej spał, mając gdzieś to, co mówią inni.
Planeta nazywała się Rottobo i z pierwszych zwiadów bezzałogowych wynikało, że było miejsce pełne wartościowych metali. Niebo było szarobure, a roślinność brązowa. Głównie składała się z ogromnych połaci terenu, wody było znaczniej mniej. Mieszkały tam roboty, które przypominały humanoidalne postacie. Haricottowi nie pasowało jednak, że nie wykryto tam żadnych oznak życia. Skąd w takim razie wzięły się roboty? Ktoś musiał je zbudować. Ta wyprawa miała być zwiadem, który ostatecznie i dobitnie potwierdzi, że nikogo tu nie ma i że skoro są tu same roboty, to przejęcie tak dobrej planety będzie bułką z masłem.
Kapsuły wbiły się w glebę, robiąc w nich niewielkie kratery. Dym opadł, zwiększając widoczność. Włazy z wolna się otworzyły, wydając z siebie charakterystyczny, sycząco-szumiący dźwięk. Pierwszy zawsze wychodził Lattuce. Będąc już na zewnątrz, Haricotto rozciągał się po długiej podróży. Jego kości mocno strzelały, ale było to przyjemne uczucie.
- W końcu można się rozciągnąć, a nie siedzieć w tej konserwie. - uśmiechnął się delikatnie, a zaraz się roześmiał, bo jego brzuch przypomniał o sobie.
- Ale bym zjadł... Cokolwiek! Ej, Radisha, masz jakieś bułeczki? - zapytał, podchodząc do niej i szturchając ją w bok. Ta zalała się czerwienią i uderzyła Saiyanina z otwartej dłoni. Niespodziewający się tego, Haricotto oberwał i upadł na tyłek.
- N-nie dotykaj mnie! Zboczeniec! - tupnęła nogą, odwróciła się na pięści i skrzyżował ręce na piersiach. Oburzony Haricotto masował dłonią uderzony policzek, marszcząc swoje brwi i wyginając buźkę w podkówkę. Mruczał coś pod nosem.
- A podobno żeś jeno mięso kroiła... Ałałała...
- CO TAM PIERDZISZ POD NOSEM!? - zdenerwowana Radisha odpaliła swoją nerwową aurę, nachylając się w stronę Haricotto i grożąc mu pięściami. Wojownik uśmiechnął się tylko i zasłonił się drugą ręką.
- Nic, nic, nic, sorki, sorki!
Lattuce przewrócił oczami i westchnął ciężko.
- Zamknijcie w końcu mordy. - powiedział od niechcenia, głosem tak zmęczonym i poirytowanym, jakby dopiero się obudził. Radisha i Haricotto spojrzeli na siebie i uciszyli się.
- Już wiedzą, że tu jesteśmy. Macie być czujni, bo inaczej osobiście wam wleję. Idioci... - rzucił oschle, kręcąc głową na boki. Zanim zdołał nacisnąć guzik detektora, ten uruchomił sam. Trzy urządzenia włączyły się w tej samej chwili. Pokazywały kilka źródeł energii. Gdy Saiyanie rozejrzeli się dookoła siebie, dotarło do nich, że zostali otoczeni. Dziesiątki robotów stało w okręgu, zamykając w jego środku trójkę nieproszonych gości. Wydawały z siebie dźwięki podobne do tych, które wydawały komputery kapsuł kosmicznych. Uzbrojeni byli w karabiny podobne do tych, którymi posługiwali się Tsufulianie.

Spoiler:

Haricotto spoważniał, stracił ochotę do żartów. Mimo to, nie wykonał żadnego ruchu, obserwując tylko bacznie przybyłych przeciwników. Dalej nie wierzył w to, że te roboty znalazły się tutaj same. Ktoś musiał nimi sterować.
- Bierz. - powiedział Lattuce, jakby zwracał się do psa. Był to wyraźny rozkaz ataku. Radisha się zawahała, więc Haricotto ruszył pierwszy. Najpierw wystrzelił w górę i zawisł w powietrzu. Raz jeszcze rzucił okiem na sytuację i zanurkował, z rozpędu wbijając się w pierwszego robota. Maszyna nie zdołała zareagować i po chwili została pozbawiona głowy. Z miejsca, gdzie wcześniej była, wylewał się smar, a końce kabli błyskały iskrami. To był pierwszy, a zostało ich więcej...
Ostateczna "pacyfikacja" mechanicznych tworów skończyła się dość szybko. Lattuce nawet nie kiwnął palcem, za to Radisha oberwała z laserowego karabinu w ramię. Nie mogła powstrzymać krwawienia. Haricotto, któremu nic się nie stało, jedynie złapał lekką zadyszkę, od razu poszedł dziewczynie z pomocą. Wiedział, że nie będzie jej chciała, ale i tak postanowił to zrobić.
- Pokaż mi to. - uśmiechnął się lekko, zrywając kawałek materiału z jednej z opasek, które nosił na przedramionach.
- Zostaw... Nic mi nie-ałć! - syknęła z bólu i zacisnęła mocno zęby. Wszystko przez to, że Saiyanin obwiązał jej ramię i zacisnął mocno materiał, by powstrzymać krwawienie. Po wszystkich skinął do niej głową i odwrócił się do Lattuce'a.
- Czy mógłbym zrobić krótki przelot nad planetą?
- Po co? Same tu roboty, wracamy. Nie chce mi się tu dłużej siedzieć. Ten złom to dla mnie idealny dowód. - starszy wojownik zachowywał się lekceważąco, widocznie nie zależało mu na tej misji. Niezależnie od tego, planeta i tak zostałaby przejęta, ale musiano ją raz jeszcze sprawdzić. To sprawdzanie było niepotrzebne według Lattuce'a. Stwierdził, że to "zawracanie dupy".
Haricotto ugryzł się w język, już chciał powiedzieć coś, czego mógł żałować, ale wystarczająco już w przeszłości nabroił swoimi poglądami i zachowaniem.
- Booo... Tak długo tu lecieliśmy, że chciałbym choć troszkę się... Wyluzować. Dwójka, te sprawy. Nie zajmie mi to długo, obiecuję! - gestykulował energicznie rękami, a na koniec pochylił się i złożył dłonie jak do modlitwy, czekając na odpowiedź. Lattuce nawet na niego nie spojrzał. Skinął tylko głową i znudzony poszedł do swojej kapsuły.
Nie zwlekając dłużej, nie tracąc więcej czasu, Haricotto wystrzelił w powietrze. Od eksplozji energii potrzebnej do takiego wybicia, kurz podniósł się do góry w miejscu, w którym przed sekundą jeszcze stał. Gdy leciał przed siebie, ciągle naciskał guzik detektora. Marszczył swoje brwi, rozglądając się na boki. Musiał pewność, że nikogo tu nie ma.
Latał wzdłuż i wrzesz i kiedy już miał wrócić i przygotować się do odlotu, jego detektor niespodziewanie zapiszczał.

---piiik---piiik---piiik---

Na czerwonym szkle urządzenia pojawiło się kilka źródeł energii. Te jednostki bojowe były dużo, dużo mniejsze od tych, które detektor przypisał do robotów. Saiyanin czym prędzej zmienił kierunek lotu i udał się tam, gdzie pokazywały strzałki widniejące na okularze. Zaprowadziły go do ruin miasta. Budynki w większości były zniszczone, a te które się ostały zdążyły porosnąć roślinnością.
Haricotto kroczył ulicami miasta powoli, rozglądając się dookoła. Scouter milczał, zupełnie tak, jakby to powiadomienie przed chwilą, to była zwykła usterka wadliwego urządzenia.
- Cholerne dziadostwo... - powiedział pod nosem, stukając mocniej palcem w obudowę detektora. Nagle ten zapikał znów, a zza powalonego śmietnika wystrzelił promień energii. Mknął prosto na głowę Saiyanina, ale zdołał uskoczyć w ostatniej chwili. Tylko kilka niesfornych kosmyków zostało w powietrzu.
- Było blisko! - rzucił na głos, po czym odbiwszy się od gleby, rzucił się w kierunku atakującego. Wcześniej dostrzegł tylko głowę, która wystawała znad blachy kontenera. Staranował wszystko na swojej drodze, wyrzucając pewne rzeczy w górę. Chciał jednym celnym uderzeniem pokonać robota, ale gdy miał wziąć zamach, gdy już miał uwolnić siłę, okazało się, że strzelał do niego... Tsufulianin!? Wyrzucił swoją dłoń i zakrył twarz rękami. Haricotto wyhamował w ostatniej chwili, szurając butami po asfalcie.
- N-nani? - wyszeptał, nie rozumiejąc do końca tego, co właśnie miał przed oczami. Wyprostował się, ciągle trzymając zaciśniętą pięść w gotowości. Trzęsący się mężczyzna czekał na śmiercionośny cios, ale gdy ten nie nadchodził, otworzył nieśmiało swoje oczy. Spojrzał najpierw pod nogi, a dopiero później na rosłego wojownika, stopniowo podnosząc głowę do góry. Ujrzawszy tego, który stał przed nim, od razu się zdenerwował. Wiedział, że to jego ostatnie chwile, więc...
- Plugawy barbarzyńca! Tu też nas znaleźliście! No dalej, zakończ coście zaczęli! - wstał i odważnie rozłożył ręce na boki, odsłaniając się całkowicie. Między jednym a drugim była spora różnica wzrostu. Haricotto patrzył i nie rozumiał, a gdy kątem oka wyłapał swoją uniesioną pięść, od razu ją opuścił. Zdjął też detetktor, żeby nikt nie usłyszał jego słów.
- Spokojnie... Nie zabiję cię. - był poważny, nie było mu do śmiechu. Niskorosły strzelec nie wiedział co powiedzieć. Ba, nie miał pojęcia czy to jawa czy sen. Saiyanin, który nie chce go zabić? To jakaś ukryta kamera?
- Zapuściłem się tutaj, bo nie wierzyłem, że są tutaj same roboty. Jak widać, miałem rację. Słuchaj mnie uważnie... - wyprostował się i obejrzał się za siebie, upewniając się, że nie ma za nim Radishy lub co gorsza Lattuca. Następnie spojrzał na zdezorientowanego Tsufulianina.
- Niebawem ta planeta zostanie najechana przez Organizację Handlu. Potrzebują minerałów. Pozabijają was wszystkich bez mrugnięcia okiem. Cold jest jeszcze gorszy niż Saiyanie, wierz mi. Musicie opuścić to miejsce. Natychmiast. - skinął głową i odwrócił się na pięcie. Już miał iść przed siebie, kiedy stanął jeszcze na chwilę. Lekko przekręcił głowę w bok, by wyraźniej go usłyszano. Zawahał się, przełknął ślinę, ale po kilku sekundach w końcu wyrzucił z siebie kilka słów.
- Przepraszam za to, co zrobili... - i urwał. Powiedział co chciał powiedzieć. Spojrzał znów przed siebie i ruszył.
Tsufulianin poskładał sobie wszystko w głowie, ogarnął cały ten mętlik i niepewnie zawołał.
- S-saiyaninie! J-jak cię wołają...? - zapytał, a w tej samej chwili Saiyanin się zatrzymał. Odwrócił się bokiem i przedstawił się, goszcząc na swej twarzy delikatny uśmiech.
- Haricotto.

Radisha siedziała znudzona na kamieniu, czekając na powrót Haricotto. Lattuce chrapał głośno w swojej kapsule, a że właz był otwarty, wszystko było słychać. Haricotto wylądował i uniósł dłoń w geście powitalnym, jakby nic się nie wydarzyło. Podszedł powoli do Radishy i zapytał jak jej ręka, ale ta nie raczyła mu odpowiedzieć. Odwróciła głowę w drugą stronę, a Saiyanin westchnął cicho i odwrócił się na pięcie, nie przejmując się już więcej.
Haricotto obejrzał się jeszcze raz za siebie, nim zamknął za sobą właz. Miał nadzieję, że jego rada zostanie posłuchana, bo w innym wypadku...
Saiyanie opuścili planetę Rottobo. Na Vegetę przylecieć mieli dopiero za miesiąc.

Jakiś czas później, nadszedł czas kolejnej misji, tym razem ważniejsza i bardziej skupiona na walce niż zwiadzie, przewidywana była na dużo trudniejszą. Wysłano więcej żołnierzy, żeby łatwiej mogli spacyfikować mieszkańców podbijanej planety. Rasa była liczna i, o dziwo, posiadała wysokie jednostki bojowe, co od razu przykuło uwagę dowództwa. Haricotto, chcąc nie chcąc, został wysłany do pomocy. Tym razem bez Radishy (została na planecie) i Lattuce'a (miał lecieć w drugiej turze), a z własnym bratem, Rutagą. Bracia nie dogadywali się najlepiej, ale byli jednak rodziną (mimo że to znaczyło niewiele wśród Saiyan).
Fasola starał się przekonać swojego brata, żeby i tym razem spróbował się powstrzymać.
- Może tym razem? - zapytał niepewnie.
- Co? - oschle rzucił Rutaga.
- Nie musimy ich zabijać, wystarczy ich spacy-
- Nudny jesteś. Nic dziwnego, że zwykle wysyłają cię za karę na gówniane roboty. Zabijanie mamy we krwi. - wtrącił się Rutaga, od razu odrzucając pomysł swojego młodszego brata. Haricotto już się nie odezwał, wiedział że dalsza dyskusja nie miała żadnego znaczenia. W jego głowie coraz bardziej kiełkowała myśl o dezercji. Musiał najpierw zdobyć odpowiednią ilość pieniędzy, żeby wykupić sobie na wyłączność kilka rzeczy. Narastała w nim coraz większa frustracja. Związana była nie z tym, że Saiyanie podbijali planety, ale że odbierali życie wtedy gdy nie było to konieczne. Cała Organizacja Handlu, która zaciskała niewidzialne dłonie na niewidzialnej szyi wszechświata, musi zostać zlikwidowana. Tylko jak tego dokonać? Cold i jego synowie byli zbyt potężni, by startować do nich w pojedynkę. Wszyscy Saiyanie musieliby się zebrać i podjąć walkę, a to nie było możliwe do wykonania. Przynajmniej nie w najbliższym czasie.
Reszta podróży minęła w milczeniu. Pozostali Saiyanie nie komentowali, nie odzywali się, mieli gdzieś komunikację. Większość ucięła sobie drzemkę.

W końcu, znaleźli się na orbicie planety #XFHJK235. Tym razem, zamiast wylądować w dziczy, gdzie byłoby więcej czasu na przygotowania do walki, saiyańskie kapsuły rozbiły się tuż przed miastem, siejąc natychmiastowy chaos. Rutaga i inni wyskoczyli do walki i szło to im bardzo łatwo, dopóki nie zorientowali się, że to... Cywile. Śmiali się i radowali do rozpuku, wchodząc w cywilne barykady jak nóż w masło. Scouter Haricotto'a zabił na alarm pierwszy. Wskazówki nakazały mu się odwrócić, a gdy to uczynił, ujrzał za sobą całe zastępy uzbrojonych wojsk. Czas jakby zwolnił. Padły pierwsze strzały, wybuchały eksplozje. Siły militarne były bezlitosne... Chcąc pokonać najeźdźców za wszelką cenę, poświęcali życia cywilów, którym nie udało się zbiec na czas.
Haricotto krzyczał do brata, żeby się wycofać i przegrupować, ale Rutaga nie słuchał. To był jego błąd. Ni stąd, ni zowąd, czerwony laser przebił jego klatkę piersiową i wyrzucił go z impetem do tyłu. Zniknął gdzieś w ferworze eksplozji i chmurach dymu. To był ostatni raz, kiedy Haricotto widział swojego brata. Widok krwi tryskającej z jego ust towarzyszyć będzie mu do końca życia.
- RUTAGA!!! - krzyknął, wyciągając dłoń w jego stronę. Chciał pobiec, zabrać go stamtąd, jakoś uratować. Czuł się tak, jakby stał po kolana w bagnie. Każdy ruch był ograniczony, czas reakcji spowolniony maksymalnie, jakby ktoś puszczał nagranie w zwolnionym tempie. Na nic to wszystko, kolejna eksplozja wyrzuciła Haricotto wysoko w górę i pod skosem. Wyleciał za pole bitwy, rozbijając się na ziemi i ryjąc w niej swoim ciałem przez dobre kilka metrów. Uderzył głową o wystający w ziemi głaz... Stracił przytomność.
Obudził się jakiś czas później. Był cały obolały. Czuł się tak, jakby zaraz miała mu eksplodować głowa. Po czole spływały mu stróżki krwi i nie mógł się przez chwilę podnieść. Gdy w końcu mógł to zrobić, sprawdził czy w wszystko z nim w porządku. Na szczęście, tylko głowa była obita, a ciało lekko przygrzane przez bliski wybuch, który go odrzucił.
- Rutaga... - wyszeptał, patrząc gdzieś w dal. Wspominał swego brata i było mu go żal, choć nie byli ze sobą zżyci. Zacisnął mocno pięść i spojrzał na nią. Drżała. Przykucnął na chwilę, chowając pięść w drugiej dłoni. Zamknął swoje oczy i wziął głęboki wdech. Wyobraźnia zaczęła projektować wszystkie te chwile, które już były i te które mogły dopiero się wydarzyć. Pojedyncza łza spłynęła po policzku, a jej żywot urwał się tak nagle, jak Rutagi, gdy tylko odpadła z policzka i rozbiła się na suchym piasku... 
Zza pleców zaczął dochodzić znajomy szum i stukot. Fasola niósł głowę do góry i ujrzał statki Saiyan. Druga tura kierowało się dokładnie tam, gdzie wcześniej wylądował on i jego brat.
- Cholera! - przeklął pod nosem, od razu chwytając za swój detektor, by nadać komunikat, ale... Nie było go tam. Wcześniejszy wybuch musiał pozbawić go urządzenia komunikacyjnego.
- Niech to szlag... - uderzył pięścią o ziemię, a ta wgniotła się i spękała we wszystkich kierunkach. Nie mógł czekać, ruszył! Choć pędził ile sił, nie zdążył na czas. W połowie drogie ujrzał kolejne eksplozje i żałosne krzyki ginących ludzi. "Kiedy ta wieczna wojna się skończy!?", pomyślał sobie.
Gdy dotarł na miejsce, nie było już śladu po walce. Z ukrycia obserwował jak żołnierze najechanej planety pokonują ostatniego Saiyanina. Z impetem uderzył o skałę, a oderwane skutkiem kontaktu głazy zalały go, kamienując żywcem. Minęła jeszcze chwila, nim wojska opuściły to miejsce. Nie cieszyli się, gdy odchodzili. Zapewne mieli w głowie to, że ich zwycięstwo okropione było krwią ich rodaków. Taki sukces to żaden sukces...
Kiedy już było czysto, Haricotto wyskoczył zza swojej zasłony i pobiegł w stronę zakopanego Saiyanina. Kamień po kamieniu odgruzowywał go, a gdy w końcu do niego dotarł i zobaczył, że ten jeszcze żyje, odetchnął z nieopisaną ulgą. Podniósł go i zarzucił sobie na ramię. Razem opuścili miejsce tej tragedii i zaszyli się w jednej z jaskiń, gdzie rany poranionego wojownika (Beath [ビース Bīsu - Beetroot - Burak]) zostały prowizorycznie opatrzone. Mężczyźni wymienili się informacjami i resztę czasu, jaki pozostał do przybycia posiłków, spędzili na rozmowie. Chłód porażki i śmierci ogrzewał nikły płomień ogniska...
Powrót na Vegetę minął w pełnej pokorze. Nikt nie chciał mówić o tym, co się wydarzyło, bo właściwie nie było o czym dyskutować. Sprawa była jasna. Przegrali i nic innego znaczenia nie miało. Najlepszym lekarstwem na zapomnienie o tamtej sprawie było rzucenie się w wir pracy. Do tego, oczywiście, Fasola doszedł później. Z początku wspomnienia tłumione były alkoholem. Pojawiało się wiele wątpliwości. Czy obrana przez niego droga jest dobra? Czy to jego wina? Gdzieś w głębi jednak wiedział, że za wszystkim stoi Organizacja Handlu, która za nic ma ludzkie życie. Wiedział to doskonale, ale wątpliwości nie znikały.
Dopiero później przyszedł spokojniejszy czas... Haricotto wykonywał pojedyncze zlecenia sam, ale bywały też takie, które wykonywał z Beathem. Po tym wszystkim, można rzec, że zakolegowali się. Nie musieli ze sobą rozmawiać. Mogli przebywać w całkowitym milczeniu, a i tak nigdy nie było niezręcznej ciszy.
Mimo to, Haricotto nie zdradził Beathowi, że zamierza opuścić szeregi armii i wywołać rewolucję przeciwko Organizacji Handlu. Co prawda, wspominał kilka razy o wolności. Takiej prawdziwej, bez cudzych ograniczeń, by żyć zgodnie z własnym sumieniem, a nie być wiecznie czyjąś marionetką. Nie wiedział jak towarzysz zareaguje, co więcej, nie mógł go obarczać taką wiedzą. Przynajmniej nie do chwili, w której wszystko będzie dopięte na ostatni guzik.
Pierwszym punktem planu było zebranie pieniędzy. Drugim kradzież statku. To najważniejsze kroki do uzyskania wolności. Wolności, która równać będzie się śmierci Colda, Friezy i Coolera. Wolności nie tylko Saiyan, ale wszystkich współistniejących istot we wszechświecie.

Techniki startowe:
- Ki Blast [Kiko]
- Flight [Bukujutsu]
- Budō [Martial Arts]

Planeta/Miejsce zamieszkania: Planeta Vegeta
@Daishinkan
@Daishinkan
Admin
Liczba postów : 232
Join date : 02/07/2021

Haricotto Empty Re: Haricotto

Pią Sie 13, 2021 11:31 pm
Haricotto Akceptacjadb
Powrót do góry
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach